|

Zofia Posmysz – Szukam w ludziach dobra

To na podstawie noweli Zofii Posmysz nakręcono słynny film „Pasażerka”, a w oparciu o jej powieść skomponowano operę. W 2013 roku pisarka skończyła 90 lat. Wciąż jest aktywna, dużo podróżuje. Spotyka się z młodzieżą, wypełniając swoją misję. Opowiada o niej „Modzie na Zdrowie” w wyjątkowym wywiadzie.

Autor: Irena Stanisławska

Trudno było umówić się z panią na spotkanie. Jest pani ciągle w podróży.

Ten rok jest dla mnie bardzo pracowity, w tym sensie, że łączy się z wyjazdami. W 2010 roku miała premierę opera „Pasażerka”, której libretto powstało na podstawie mojej książki. Mógłby to być ciekawy temat dla krytyków literackich – utwór, którego pierwsza wersja słuchowiskowa powstała w 1959 roku, zyskał takie uwieńczenie. Opera „Pasażerka” wyruszyła w świat. A ja jeżdżę za nią. Miniony rok też był dosyć bogaty w tego typu wydarzenia, ponieważ kilka instytucji święciło moje dziewięćdziesiąte urodziny (m.in. Teatr Wielki w Warszawie, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich – przyp. red.). A teraz byłam w Norymberdze, ale nie w związku z „Pasażerką”, tylko w związku z moim opowiadaniem „Chrystus oświęcimski”, wydanym przez Fundację Konrada Adenauera przy współudziale Międzynarodowego Domu Spotkań w Oświęcimiu. Opowiadanie to zostało przetłumaczone na język niemiecki, no i tak się zainteresowała nim instytucja kulturalna w Norymberdze. Zorganizowano tam coś w rodzaju spotkania autorskiego. „Coś w rodzaju”, ponieważ w Polsce takiej formy się nie praktykuje. Cały utwór przeczytała aktorka. Trochę się tego bałam, bo bywa, że aktorzy przesadzają z emocjonalnością, ale ona zrobiła to spokojnie, rzeczowo. Oddała w stu procentach moje intencje.

Zofia PosmyczDlaczego zaczęła pani pisać?

Po wojnie, jeszcze nie myśląc o tym, że kiedykolwiek będę pisarką, śledziłam bardzo wnikliwie procesy, w których sądzono esesmanów. Niektórzy byli mi znani z Oświęcimia. Zastanawiałam się, co by było, gdyby wśród oskarżonych pojawiła się moja bezpośrednia szefowa Aufseherin Annelise Franz. Jak ona by się broniła. I co ja bym zrobiła, gdybym została powołana na świadka.

W latach pięćdziesiątych zaczęłam pracę w radiu, w dziale literackim. Wysłano mnie na reportaż do zakładów chemicznych w Oświęcimiu. To była moja pierwsza podróż do tego miejsca. Bałam się tego wyjazdu. Uspokojono mnie, że zakłady znajdują się w sporej odległości od obozu. Nocowałam w hotelu robotniczym. Którejś nocy obudziły mnie męskie głosy. Język niemiecki! Przerażona wybiegłam na korytarz. Mężczyźni przeprosili, że zbyt głośno mówią. Następnego dnia w zakładach chemicznych dowiedziałam się, że byli to inżynierowie z NRD, którzy przybyli tutaj w ramach wymiany doświadczeń.

Po jakimś czasie zostałam oddelegowana do napisania reportażu o otwarciu linii lotniczej Warszawa – Paryż. Poleciałam do Paryża na jeden dzień. Ponieważ do odlotu do Polski zostało kilka godzin, kapitan samolotu zaproponował, abym pojechała do miasta. Znalazłam się na placu Zgody. Inny świat: turyści, autokary, kolorowo, śmiechy. I nagle za moimi plecami usłyszałam bardzo ostry, wysoki głos wołający kogoś po niemiecku. Taki jak mojej Aufseherin. Zamarłam. Bałam się odwrócić. W końcu się odważyłam. Ale to nie była ona. Pomyślałam: „A co bym zrobiła, gdyby to była Franz? Czy wskazałabym ją policji jako byłą esesmankę?”. Wróciłam do domu, powiedziałam o tym mężowi, a on zaproponował: „Opisz to”. I tak powstało słuchowisko „Pasażerka”, a w rok później widowisko telewizyjne realizowane przez Andrzeja Munka, który zaproponował mi napisanie noweli filmowej. Na jej podstawie wspólnie opracowaliśmy scenariusz filmowy. Nie sądziłam, że będę pisać o Oświęcimiu. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek odważę się to zrobić. To był mój pierwszy utwór o Oświęcimiu, lecz nie ostatni.

Czy była to dla pani forma autoterapii?

Nie traktowałam tego w taki sposób. Ale w momencie kiedy napisałam „Pasażerkę”, potem „Wakacje nad Adriatykiem”, skończyły się, nękające mnie, obozowe sny.

Bardzo dużo ludzi pielęgnuje w sobie nienawiść do Niemców…

Odnoszę wrażenie, że najwięcej mają do powiedzenia w tej sprawie ci, którzy osobiście nie zostali dotknięci. W moim przekonaniu nie można żyć nienawiścią…

Do Międzynarodowego Domu Spotkań w Oświęcimiu, z którym współpracuję od kilkunastu lat, przyjeżdża sporo młodych Niemców, dla których historyczna wiedza to za mało. Uderzające było dla mnie przy pierwszych spotkaniach, jak autentycznie, głęboko są przejęci opowieścią o tym, jak wyglądał powszechny obozowy dzień. W tym roku po spotkaniu podeszła do mnie młoda dziewczyna i ze łzami w oczach powiedziała: ja bardzo panią przepraszam. Zaskoczona spytałam: Dlaczego? – Bo brat mojego ojca był w SS. Odpowiedziałam: dziękuję, że pani tu przyjechała. I że pani chce wiedzieć.

Najwyższy czas, żeby przerzucić mosty. Trzeba umieć przebaczać. Potrafić dostrzec w człowieku iskrę człowieczeństwa, jeśli taka była. Bo nie wszyscy wśród prześladowców byli potworami. Obserwując esesmanów w Oświęcimiu, podzieliłam ich na trzy kategorie. Pierwsza – to mordercy, przeważnie psychopaci, którym zabijanie sprawiało przyjemność. Druga to ci, którzy wykonywali swój zawód tylko w takim zakresie, w jakim wymagał regulamin. I trzecia kategoria – zwykłych ludzi. Takich jak esesmanka nadzorująca pracę w kuchni i magazynie. Czasem działała wbrew regulaminowi, np. gdy ją prosiłam, aby mi z magazynu dała trochę cukru dla dzieci z bloku dziecięcego. Spełniając moją prośbę, przestrzegała: „Tylko nie daj się złapać!”.

Pamiętam, jak w drugim czy trzecim tygodniu po przyjeździe do Oświęcimia zemdlałam podczas pracy w polu. Był czerwiec, bardzo gorąco. Byłyśmy głodne, spragnione. I taką nieprzytomną niesiono mnie do obozu. Na bramie, przy wejściu do obozu, liczono stan komanda. Usłyszałam: „Mój Boże, taka młoda!”. W głosie brzmiało współczucie. Otworzyłam oczy, a nade mną pochylała się głowa w esesmańskiej czapce. Pomyślałam wtedy: „To może da się żyć, jeżeli jest wśród nich ktoś, kto potrafi współczuć?”. I to mi przyświecało. Dopatrywałam się w nich iskry człowieczeństwa i być może to owocowało.

Jest pani optymistką?

To, że przeżyłam obóz, raczej miało związek z wiarą. Moja mama była osobą wierzącą, jej zawdzięczam wszystkie doznania religijne. A w szkole podstawowej był ksiądz, który zaproponował nam, uczniom, żebyśmy przez dziewięć miesięcy w każdy pierwszy piątek przystępowali do spowiedzi. Kiedy spytałam: „A dlaczego proszę księdza?”, odpowiedział, że wtedy ta osoba dostaje od pana Boga gwarancję, że nie umrze bez sakramentu. Te słowa przyświecały mi w obozie. One mnie niosły. Wiedziałam, że tutaj nie umrę. Bo tutaj nie ma sakramentu! I chociaż mówiono mi, że przeżyłam, bo miałam szczęście, bo zbieg okoliczności, bo to czy owo, ja wiem swoje: pomogła mi wiara.

Zofia PosmyszDlaczego już pani nie pisze?

W tej chwili mam za wielkie wymagania w stosunku do siebie. Cokolwiek napiszę, nie jestem z tego zadowolona. Nie umiem wyrazić tego, co czuję. Może ten samokrytycyzm mi przeszkadza? Może wcześniej pisałam bardziej spontanicznie? Kiedyś dzięki pisaniu czułam, że moje życie nie jest puste. Teraz sens mojemu życiu dają spotkania w Oświęcimiu. Będę jeździć tam, dopóki będę mogła, dopóki mi siły pozwolą. Dyrektor Leszek Szuster (szef Międzynarodowego Domu Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu – przyp. red.) doskonale wie, że musi się liczyć z moim wiekiem i moimi dolegliwościami. Nie lubię wielkich słów, ale jest to jakiś rodzaj mojej powinności. Pięknie ujął to Zbigniew Herbert w „Panu Cogito”: „Ocalałeś nie po to, aby żyć. Masz mało czasu. Trzeba dać świadectwo”. I to jest to. Trzeba dać świadectwo. Jeżeli do Oświęcimia ciągle przyjeżdżają ludzie, żeby badać archiwa w muzeum, żeby oglądać bloki (i jest to już trzecie pokolenie: Polaków, Niemców, Żydów z Izraela), to my – byli więźniowie – powinniśmy tam być. Każdy taki przyjazd jest zakończony spotkaniem z byłym więźniem czy więźniarką, więc to jest mój obowiązek. Dopóki żyję.

Podróże pani nie męczą?

To zależy w jakiej jestem kondycji. Kiedyś uwielbiałam podróżować. Ale nigdy nie lubiłam latać samolotem. Podczas startu i lądowania zawsze odczuwam strach. Na szczęście lot do Norymbergi trwa tylko dwie godziny, z przesiadką w Berlinie. Jeśli coś mi doskwierało, to jedynie, że podczas mojej ostatniej wyprawy byłam prawie cały czas głodna, bo bardzo przestrzegam diety, od kiedy zaczęłam mieć kłopoty żołądkowe. Współczuję łakomczuchom. Współczuję ludziom, dla których jedzenie jest jedną z wartości ich życia. Bo będąc na diecie, muszą być bardzo nieszczęśliwi.

To doświadczenia obozowe sprawiły, że ma pani taki stosunek do jedzenia?

Zawsze jadłam mało. Może dlatego nie tak trudno było mi zaakceptować głód? Bo będąc bardzo głodną w obozie, nigdy nie posuwałam się do tego, co robiły moje towarzyszki niedoli – że jadły wykopane z pola, surowe kartofle (co się kończyło tragicznie). Kiedy teraz zaczęłam mieć kłopoty żołądkowe, bez problemu przeszłam na dietę i zrezygnowałam z tego, co mi nie służy. Takie jest życie. Z pewnych rzeczy trzeba się wycofać. Prowadziłam samochód przez pięćdziesiąt lat. Dwa lata temu oddałam… Mieliśmy z mężem wiejski dom, który wyremontowaliśmy. Zagospodarowaliśmy strych. To był bardzo ładny dom. Spędziłam w nim najlepsze lata mojego życia. Ale kiedy mąż zmarł, sama już tam być nie mogłam… Rezygnuje się, rezygnuje się…

I nie jest wtedy smutno?

Nie. Sztuka rezygnacji to ważna sztuka w naszym życiu.

Ale jest pani w rewelacyjnej kondycji. Ma pani receptę, jak zachować takie zdrowie?

Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, ale chyba można to jakoś wytłumaczyć genami. Mój tata był kolejarzem. Nie dożył starości, bo został zastrzelony w czterdziestym trzecim roku. I w wieku pięćdziesięciu lat miał jeszcze wszystkie zęby. Nigdy w życiu nie był u dentysty, nigdy go nie bolała głowa. A pracę miał ciężką – w ciągłych podróżach, na parowozie. Może po nim trochę odziedziczyłam tę kondycję fizyczną, bo mam sylwetkę ojca.

A niezależnie od tego?

Nie wiem… Może ważne było to, że zawsze w moim życiu miałam cel. W obozie – żeby przeżyć. A kiedy wyszłam z obozu mając dwadzieścia dwa lata, nie miałam młodości nastolatki, ponieważ mama i młodszy brat byli w bardzo ciężkiej sytuacji, więc od samego początku wiedziałam, że muszę iść do pracy, muszę im pomagać, bo z mamy emerytury oboje by nie wyżyli. I tak się szczęśliwie złożyło, że znalazłam pracę jako korektorka. W nocy pracowałam, a w dzień się uczyłam. Nie miałam czasu na własne życie, ale miałam cel – pomagać mamie. Myślałam zawsze, że widocznie po to ocalałam. Żeby móc mamie pomagać, żeby nie cierpiała głodu.

Co mają zrobić ludzie, dla których sensem życia była praca, a teraz są na emeryturze?

Trzeba znaleźć nowy cel. I zawsze jest na to dobra pora. Tak jak znalazła go Anna Dymna. Podziwiam ją za jej działalność społeczną, za pomoc ludziom pokrzywdzonym przez los, słabszym. To wspaniała kobieta. Wydaje mi się, że cel można znaleźć zawsze, ale ważne jest, by nie myśleć tylko o sobie, że trzeba trochę żyć dla innych.

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *