Rozmowa z prof. Jerzym Bralczykiem
Profesor Jerzy Bralczyk chciałby, żeby język służył przyjemności. I radości komunikowania się. W rozmowie z „Modą na Zdrowie” wyjaśnia, jak używanie języka może wpłynąć na nasz dobrostan.
Rozmawia: Irena A. Stanisławska
Czy nie odnosi Pan wrażenia, że nasz język choruje?
Język może chorować, jeżeli mamy na nim przykładowo pypeć. Tak jak może nam chorować nos, ucho czy policzek. Jeśli jednak chodzi Pani o język polski, i o metaforę, która pokazywałaby, że język polski cierpi (co też jest oczywiście metaforą), że jest obecnie w złym stanie (co już jest mniejszą metaforą), no to wtedy mógłbym powiedzieć, że skargi na język o to, że jest w złym stanie, są jednymi z najstarszych w całej historii ludzkości.
Dlaczego skarżymy się na język i czy możemy go uzdrowić?
Ludzie od dawna skarżą się na swój język dlatego, że, tak jak im się wydaje, nie potrafi on dobrze oddać rzeczywistości. I to jest prawda. Język jest pod tym względem narzędziem niedoskonałym, choć zbliżonym do doskonałości. Językiem nie potrafimy oddać naszych myśli, bo myślimy, że wiemy więcej, niż potrafimy powiedzieć. Pragnienie Słowackiego, żeby język powiedział wszystko, co pomyśli głowa, jest marzeniem. Tak nie będzie. To po pierwsze.
Po drugie – ludziom wydaje się, że język źle funkcjonuje, bo nie mogą się ze sobą porozumieć. To także jest naturalne, ponieważ trudno wejść w drugiego człowieka. Język ma pewien przywilej i jednocześnie podstawową wadę – językiem można oszukiwać (i to jest wpisane niejako w samą naturę naszej komunikacji). Dobrze byłoby wymyślić język, który by nie kłamał, ale w jakiej niewoli znalazłby się wtedy człowiek? To, że możemy kłamać, jest jednym z przejawów naszej wolnej woli i wolności. Trzeci powód, dla którego skarżymy się na język, to taki, że język się psuje.
To znaczy jest gorszy, niż był przedtem?
Ci, którzy uważają, że kiedyś mogli się porozumieć lepiej niż teraz, to albo konserwatyści, albo tacy, którzy na chwilę pozwalają dojść do głosu swojemu konserwatyzmowi. I ja do nich czasem należę, bowiem wydaje mi się, że kiedyś można było rozmawiać głębiej. Ale nie jest to kwestia języka. To kwestia sytuacji. Jeżeli się bardzo śpieszymy (a teraz śpieszymy się coraz bardziej), jeżeli jesteśmy zdeterminowani technologią (a jesteśmy zdeterminowani coraz bardziej), jeżeli chodzi nam bardziej o pokazanie siebie niż o przekazanie informacji; jeżeli wreszcie jesteśmy przekonani, że wszystkie mówienia nasze są skrajnie sfunkcjonalizowane, to nie jest to najlepsze.
W takim razie do czego nam język?
Język, owszem, powinien jak najlepiej służyć pracy; język powinien służyć walce (niestety także, ponieważ językiem walczymy), ale językiem też, i to jest bardzo dobre, spełniamy rytuały. I choć bardzo często te rytuały są puste, są konwenansami, i nie wnoszą niczego, niemniej są przydatne, ponieważ budują kulturę. Język powinien służyć przyjemności, radości. Radości komunikowania się. I my możemy to odzyskać. Psują się nasze zwyczaje gastronomiczne, bo jemy za szybko, w fast foodach. Ale tak jak możemy zaproponować slow foody, tak możemy rozmawiać powoli.
Mam wrażenie, że co trzy miesiące powstaje nowe słowo; że od kilku lat język polski jest językiem młodego pokolenia…
Dziesięć lat temu była Pani młodsza. I wtedy też Pani to przeszkadzało?
Dziesięć lat temu tak nie było.
Było. Tylko Pani była młodsza. Pani była inna.
To znaczy, że jestem stary zgred?
Nie. Ale Pani się starzeje. Podobnie jak ja. Pani się starzeje wolniej, piękniej, i starość jest przed Panią daleko. A ja już mam jej świadomość. Najpierw szukajmy złego w sobie. To nie język się psuje. To my się psujemy (częściowo przez język, który także na nas wpływa). Jesteśmy nie do końca otwarci. Trochę zazdrościmy młodym, którzy się porozumiewają szybko i bez kompleksów, i prowadzi to do wielu przyjemnych dla nich rzeczy…
Ale jeśli ktoś mówi do mnie: „Jestem już na innym levelu”…
Może myślał o Lelewelu?
Nie sądzę. Dlaczego nie może powiedzieć „na poziomie”?
Tendencje, moda, a do nich należy język, są czasami porównywane do wahadła. Wahadło jak wiadomo się giba – raz w jedną stronę, raz w drugą. Jest czas, kiedy wszyscy dbają o język tak bardzo, że trzeba wytworzyć przeciwciała, trzeba luzu, i trochę dbać nie o to „jak”, tylko „co”. A kiedy wahadło gibnie się w drugą stronę – zaczyna się narzekanie: Ojej, jakie to wszystko paskudne! Przecież nie możemy się tak porozumiewać! Gdzieś za siedem lat zobaczy Pani (ja już może nie), będzie okres takiego puryzmu językowego, że będziemy tęsknili do czasów, w których mówiliśmy niedbale.
Chciałam powiedzieć Panu o moim doświadczeniu…
A to już teraz Pani nie chce? Bo powiedziała: Pani „chciałam”. Nadal Pani chce?
…że byłam kiedyś w teatrze…
O, gratuluję! Ja też byłem.
…w którym grano sztukę z modnego nurtu teatru brutalnego. Aktorzy wyrzucali z siebie same wulgaryzmy…
Pewnie po to, żeby ich nie mieć. (śmiech)
No tak, oni się ich pozbyli, a ja ten spektakl odchorowałam. Uważam, że słowa potrafią ranić nie tylko naszą psychikę, lecz także nasze ciało.
Oczywiście. Jest taka scena w „Ferdydurke”, gdzie Miętus z kolegami gwałcą Pylaszczkiewicza, czyli Syfona, przez uszy. On jako chłopię niewinne nie chce słyszeć jakichś rzeczy, a oni trzymają jego ręce, żeby nie zatykał sobie uszu, i mówią do niego różne rzeczy. Nie tylko to, co mówili, ale prawdopodobnie jak, sprawiło, że Syfon zwariował. Oczywiście jest to pokazane groteskowo, gombrowiczowsko, i służy czemuś innemu, ale to, że można słowem gwałcić, nie ulega najmniejszej wątpliwości.
Jeden z najbardziej znanych w Ameryce filozofów (a w latach czterdziestych ubiegłego wieku najbardziej popularny na świecie), polski arystokrata Alfred Korzybski, napisał książkę, która chyba nie była tłumaczona na polski: „Wiedza i zdrowie”. Wyciągnął on dość daleko idące wnioski, a mianowicie utrzymywał, że wszelkie choroby (włącznie z bólem zębów) biorą się z niewłaściwego używania języka. Uważał on, że nasza frustracja wynika stąd, że język nie oddaje rzeczywistości, że my kategoryzujemy rzeczy, nadając im jedną nazwę. Mówiąc drzwi, stół czy krzesło, zapominamy, że te przedmioty są różne.
Są to zawsze osobne przedmioty i powinniśmy o każdym z tych osobnych bytów mówić inaczej, czyli każdy z nich powinien mieć zupełnie osobną nazwę.
To przesłanie, ogólnie, jest ciekawe. Mianowicie, przykładowo grubiańskie czy czasami wręcz okrutne atakowanie kogoś może wywołać u niego chorobę. Nie jestem tego zdania co Korzybski, ale to, co myślał, w jakimś sensie oddaje nasz stosunek do świata. Język oddaje stosunek do świata i kształtuje stosunek do świata. Z drugiej jednak strony język i sposób używania języka wpływa na nasz dobrostan. I tutaj, używając sformułowań bardzo agresywnych, możemy nie tylko ranić innych, ale i samych siebie.
Dlaczego to robimy?
Tu jest kolejna sprawa. Psychologowie nie do końca są zgodni, czy agresja słowna zastępuje agresję fizyczną, czy ją pozytywnie stymuluje w tym sensie, że zwiększa. Jedni uważają, że ci, którzy się wykrzyczą, już nie będą agresywni fizycznie, bo pies, który szczeka, nie gryzie (takie powiedzenie istnieje i jest poparte jakimiś doświadczeniami); inni z kolei uważają, że jeżeli człowiek używa agresywnego języka, to się nakręca. Nakręca się tak, że od krzyku może dojść do rękoczynów. Potwierdzenie empiryczne jest i dla pierwszego, i dla drugiego stanowiska. Osobiście wolałbym, żeby ten, który ma mnie pobić, najpierw do mnie krzyczał.
Bo wtedy jest jakaś szansa, że jeszcze zdążymy uciec.
To prawda. Ale najbardziej groźnym w moim umyśle byłby obraz kogoś zbliżającego się milczkiem; kto nie krzyczy na mnie i chce mnie zaatakować.
Bez najmniejszego ostrzeżenia?
Tak. To jest groźniejsza wizja. Ale wizja. Jeżeli ktoś chce mnie zaatakować, ale nie zaatakuje, to ja się o tym nigdy nie dowiem, natomiast ten, który krzyczy, wywołuje u mnie pierwszą reakcję negatywną. Czuję się zagrożony. Już się boję. A strach oddala mnie od dobrostanu, prawda? Już przestaję się dobrze czuć. Słowa mogą ranić, ale o czym czasem zapominamy, język rani na inne sposoby. Ważna jest intonacja, ważny jest akcent, ważne jest natężenie głosu, ważne jest tempo. Ci, którzy niezwykle szybko i głośno próbują zagadać mnie na śmierć, tak jak ja teraz Panią, bo nie dopuszczam Pani do głosu, i w pewien sposób atakuję… Ale to Pani mnie pyta, a nie odwrotnie, i dlatego chcę jak najwięcej powiedzieć, chociaż Pani, co naturalne, chciałaby ze mną porozmawiać…
Czy Pana zdaniem istnieje język, który uzdrawia relacje, pozwala jednoczyć ludzi?
Język w ogóle pozwala wchodzić w relacje i jednoczyć ludzi. Rzecz w tym, żeby z tego wynikało dobro dla tych ludzi.
„Moda na Zdrowie” stara się pomagać czytelnikom osiągnąć dobrostan, o którym Pan wspomniał. Które zatem słowa go wywołują, pomagają osiągnąć spokój, harmonię. Którymi słowami możemy przekazać miłość…
To sprawa skomplikowana, bo używanie słów, które oznaczają dobre rzeczy, wcale tych dobrych rzeczy nie muszą powodować. Niech Pani sobie wyobrazi: wchodzi Pani do kogoś i on mówi: „Czuj się u mnie bezpiecznie”. Czy Pani poczucie bezpieczeństwa wzrośnie czy zmaleje?
Zmaleje.
Oczywiście. Bo nie spodziewała się Pani jakiegokolwiek zagrożenia, a jeżeli on mówi: „czuj się bezpiecznie”…
To znaczy, że jednak może być u niego niebezpiecznie.
Kiedy ktoś mi mówi: „Tylko się nie denerwuj!”, to natychmiast zaczynam się denerwować. Jak mi ktoś mówi: „Pan sobie tu spokojnie posiedzi!”, to moje siedzenie na pewno nie będzie spokojne. Wcale nie jest tak, że dobre słowa wywołują dobre stany. Owszem, od czasu do czasu trzeba powiedzieć ukochanej osobie, że się ją kocha, ale jeżeli będę swoją żonę zapewniał codziennie (co zresztą, niestety, robię zbyt często), że ją kocham, to się to po pierwsze zdewaluuje, a po drugie – jeszcze szybciej zacznie wywoływać podejrzenie, że być może wcale tak nie jest.
Gdybym powiedział o kimś: „On wygląda na kogoś, kto potrafi myśleć!”, to znaczy, że inni nie potrafią? Że osoba, o której to mówię, nie myśli?
Jeżeli powiem spotkanemu znajomemu: „O, panie Kowalski, pan dzisiaj trzeźwy!”, to nie kłamię, bo on zawsze jest trzeźwy, prawda? A on nie wiadomo dlaczego się oburza. Bo to by znaczyło, że wcześniej był pijany, a teraz akurat wytrzeźwiał.
I właśnie dlatego to nie jest takie oczywiste, że powinniśmy używać dobrych słów. Ale powinniśmy używać słów miękkich.
Lepiej być mniej pewnym, czyli np. powiedzieć „czasami”, a nie „zawsze”; czasem powiedzieć „może to być” albo „wskazane jest”, a nie „koniecznie musisz”.
Może trzeba by używać raczej słów mniej emocjonalnych, nienacechowanych, a także mniej tych słów wyrazistych. Czy koniecznie musimy pytać: „Co pana fascynuje?”, „Co pana bulwersuje?”? Przecież można zapytać: „Czym się pan interesuje?”.
Bądźmy najpierw spokojni w języku, a potem się zobaczy.