|

Udaję, że jest ok

W październiku 2012 roku umarł mój ojciec. Udawałem sam przed sobą, że wszystko jest w porządku. Sam się oszukiwałem, że już poradziłem sobie z tą stratą. Potem zaczęło mi się robić coraz ciężej – z Piotrem, dziennikarzem telewizyjnym i radiowym rozmawia Anna Morawska. Piotr nie zgodził się ujawnić nazwiska w obawie przed konsekwencjami w pracy.


Dlaczego nie zdecydowałeś się ujawnić swojego nazwiska?
Wciąż spotykam się z wielką i dla mnie trudną do przełknięcia stygmatyzacją osób chorych na depresję. To nadal temat tabu, a ludzie kierują się stereotypami. W Polsce lepiej jest być alkoholikiem, niż mieć depresję, bo pijaka więcej osób zrozumie. Obawiam się, że ludzie oceniają osoby chore jako te, którym nie można zaufać, które mogą coś zawalić w pracy, bo generalnie gorzej funkcjonują. Boję się, że za dziesięć lat będę chciał zmienić pracę i ktoś mi wyciągnie moje dzisiejsze zwierzenia. Myślę, że może to zostać wykorzystane przeciwko mnie. Osobiście uważam, że ta choroba stanowi trudną sytuację dla pracownika, a nie pracodawcy. Chyba że mówimy o głębokiej depresji, która wymaga leczenia w szpitalu psychiatrycznym, bo człowiek nie jest już w stanie funkcjonować.

A jednak na swoim blogu zamieściłeś swego czasu wpis o tym, że chorujesz.
Wszyscy ciągle zastanawiali się nad moją wagą. Niektórzy mówili: „O, zapuściłeś brzuszek”. Miałem ochotę im odpowiedzieć: „Bo k… mam depresję i odwalcie się ode mnie!”, ale nic nie mówiłem. Strasznie mnie to męczyło i pogłębiało mój smutek. Kiedy nikt nie wiedział, że mam depresję, czułem się, jakbym nosił za ciasne buty. Niby mogłem iść dalej, ale każdy krok w za małych butach sprawia ból. W końcu stwierdziłem, że napiszę o swoim problemie. Zacząłem od kilku zdań na blogu o bieganiu. Wyrzucałem to z siebie i czułem ulgę. Jeszcze większą ulgę poczułem, kiedy napisało do mnie bardzo wielu znajomych. Nie spodziewałem się, że aż tylu ludzi się odezwie. I nie wiedziałem, że aż tylu znajomych też ma depresję, a nigdy nie przyznawali się do tego. Dostawałem też wiadomości od zupełnie obcych ludzi. To mi pomogło. Miałem poczucie, że i ja pomagam innym, którzy cierpią na to samo, co ja. Kiedy urodziło mi się pierwsze dziecko, też zacząłem wymieniać uwagi na temat ojcostwa. Dzielenie się doświadczeniami jest ważne i budujące.

Ile lat mają twoje dzieci? Wiedzą o twojej depresji?
Syn za moment będzie miał pięć lat, córka – trzy miesiące. Myślę, że długo nie będą wiedziały o mojej chorobie. Są za małe, żeby to zrozumieć. Dzieci zmuszają mnie do dużego wysiłku, kiedy czuję się gorzej i każdy ruch jest dla mnie wyzwaniem. Zdarzało mi się, że w czasie depresji odprowadzałem syna do przedszkola i biegłem do radia, żeby nagrać audycję. O dziesiątej rano byłem tak zmęczony, że już nie miałem na nic siły, a miałem jeszcze pracę biurową. Musiałem potem odebrać syna z przedszkola i bawić się z nim w domu. Bardzo dużo kosztuje mnie udawanie, że wszystko jest dobrze. Ale wydaje mi się, że przed dzieckiem powinienem udawać. Nie pokazuję mu i nie tłumaczę, dlaczego jestem przygnębiony przez dwa czy trzy tygodnie, bo to byłoby dla niego za bardzo obciążające.

Czym dla ciebie jest depresja?
To trudne pytanie. Najkrócej mówiąc, to wielkie cierpienie, trwające cały czas. W moim przypadku łączy się z notorycznym zmęczeniem. To jedno z doświadczeń, którego nie sposób zrozumieć, jeśli się go nie przeżyło. Nie sposób poczuć tego ogromnego smutku, jeśli się go nie odczuło. „Zwykły” smutek – przytrafiający się od czasu do czasu – trzeba pomnożyć przez sto i może wtedy będzie mowa o tym, który towarzyszy depresji prowadzącej z jednej strony do wyczerpania psychicznego, a z drugiej – fizycznego. Człowiek nie ma na nic siły. Trudno nawet podnieść się z łóżka.

Miałeś problem z bezsennością?
Od początku choroby. Bezsenność to na pewno jeden z cięższych objawów depresji. Jest bardzo nieprzyjemna i męcząca. Nieraz w stanie „zawieszenia” siedziałem w nocy przed telewizorem. Była druga, trzecia, czwarta nad ranem, a ja gapiłem się w sufit albo na telegazetę. Zawsze lubiłem spać i miałem problem, żeby zwlec się z łóżka. Teraz jest mi jeszcze trudniej.

Kiedy po raz pierwszy zrozumiałeś, że twoje cierpienie i zmęczenie wiążą się z depresją?
Zauważyłem, że codzienne obowiązki są dla mnie coraz trudniejsze. Kilka miesięcy wcześniej, w październiku 2012 roku, umarł mój ojciec. Udawałem sam przed sobą, że wszystko jest w porządku. Ojciec umarł, to umarł. Cierpienie odsuwałem od siebie. Sam się oszukiwałem, że już poradziłem sobie z tą stratą.
Potem zaczęło mi się robić coraz ciężej, więc poszedłem do psychoterapeuty. Powiedziałem mu, że dzieje się coś niedobrego, ale on zaprzeczył moim obawom. Stwierdził, że wszystko jest pod kontrolą, że to zwykła żałoba, która ma prawo jakiś czas trwać. Dwa miesiące później byłem już w naprawdę kiepskim stanie. Metaforycznie można powiedzieć, że z wyciągniętymi rękoma kręciłem się wokół własnej osi, chcąc potrącić każdego, kto się do mnie zbliży. Najbardziej dostawało się rodzinie, a dokładniej żonie. Wiedziałem, że mój ogląd rzeczywistości jest niezgodny z tym, jak widzi to reszta ludzi. Zacząłem się zastanawiać, czy to ich problem, czy mój. Niełatwo się o tym mówi…

I co zrobiłeś?
Depresja spowodowała, że gubiłem się w rzeczywistości. Pojawiło się coś zupełnie nieznanego i kompletnie nie umiałem się w tym odnaleźć ani stanąć z boku i obiektywnie ocenić sytuację. W końcu zadzwoniłem do koleżanki sprzed lat, która jest terapeutką, psycholożką i byłą dziennikarką. Wysłała mnie do znajomego psychiatry. Jakoś się do niego doczołgałem, potwierdził moje podejrzenia: depresja. Dostałem leki antydepresyjne i skierowanie na psychoterapię.

Czy do psychiatry poszedłeś z pełnym przekonaniem, że to właściwy specjalista dla ciebie?
Nie, bałem się, ale nie miałem innego wyjścia, bo czułem się fatalnie. Zdawałem sobie sprawę, że mam pistolet przy głowie, który za moment wypali, jeśli nie pójdę. To była wizyta ratująca mi życie.

Poszedłeś do lekarza sam, czy żona cię namówiła?
Poszedłem sam. W domu z powodu mojego dziwnego zachowania było już takie napięcie, że nie wiedziałem, co robić. Miałem ochotę uciec i biec nie wiadomo dokąd. Marzyłem jedynie, żeby skończyło się to, co czułem. Czekałem, żeby ktoś mnie uratował, bo nie mogłem już sam ze sobą wytrzymać.

Czy poszedłeś na psychoterapię?
Jestem w trakcie terapii. Ale początki były trudne. Właściwie nie pamiętam nic z pierwszych dwóch, trzech miesięcy. Jak teraz odtwarzam sposób, w jaki wówczas funkcjonowałem, to wiem, że nie byłem wtedy w stanie nic przyswoić. Nie potrafiłem nawet zapamiętać nazwiska mojej terapeutki. Wchodziłem do przychodni i za każdym razem sprawdzałem na tablicy, jak się nazywa. A przecież przychodziłem tam regularnie dwa razy w tygodniu! Później poznawały mnie już panie z recepcji i one podpowiadały, do kogo idę. Pamiętam, że na początku terapeutka przedstawiła mi zasady współpracy, tak jak zwykle się to robi: jak często się spotykamy, na jakiej zasadzie się rozliczamy itd. To też do mnie średnio docierało. Gdybym nie zapisywał, że mam być w piątek o dwunastej, to pewnie bym na sesji nie był. Za każdym razem, kiedy kończyliśmy spotkanie, nie mogłem zrozumieć, dlaczego już, skoro godzina nie minęła. Jak dziecko – miałem kłopoty z podstawową percepcją. A jednocześnie pracowałem zawodowo i nikt nic nie zauważył.

Jak to możliwe?
Nawet jak gorzej się czuję, to potrafię się maksymalnie zmobilizować. Jak biegniesz, potkniesz się i przewrócisz, od razu widać, że leje ci się krew z kolana. W depresji tej krwi nie widać, chociaż cholernie boli.
Moja depresja to są rachunki za branie na siebie zbyt wielu zobowiązań. Mój problem polega na tym, że nie umiem wziąć mniej, bo mam wrażenie, że muszę więcej i więcej, chociaż i tak trudno mi to wszystko ogarnąć. Terapia polega na tym, żebym przestał myśleć, że „wszystko muszę”. Wiem o tym, ale nie umiem tego zmienić. Nie potrafię zwolnić.

Wiele osób w końcu nie jest w stanie wstać z łóżka.
W moim przypadku nigdy nie było tak, że nie wstałem z łóżka. W rodzinie zawsze obecne było takie myślenie, że póki stoisz na nogach, to nic ci nie jest. Sam siebie oszukiwałem, że wszystko jest w porządku, ponieważ udawało mi się w końcu rano wstać, odprowadzić dziecko do przedszkola, przyjść do pracy w telewizji, napisać teksty. Nikt nigdy niczego nie reklamował. Nigdy nic nie zawalałem. Wydaje mi się teraz, że im bardziej walczysz w stanie depresji z osłabieniem i zmuszasz się do aktywności, tym dłużej trwa ten epizod i przeżywasz gorsze męczarnie. Bo to są męczarnie. Nagle ogarnęła mnie rozpacz, poczucie beznadziei, wrażenie, że wszystko nie ma sensu, że nigdy nie będzie lepiej. Czułem się fatalnie. Z każdej strony dopadło mnie totalne przygnębienie. Czułem się, jakby mnie ktoś z całej siły owinął folią do kanapek tak, że nie mogłem się uwolnić. Stoisz albo leżysz w tej folii i nie możesz nic zrobić. Ten stan powoduje, że nie widzisz perspektyw na lepsze samopoczucie.

A bieganie? Piszesz bloga o bieganiu, uwielbiasz to.
Mnie depresja zabiera bieganie. Ona zabiera ci dokładnie to, co powinna zabrać, żeby cię upodlić, upokorzyć, odebrać sens życia i radość z niego. Do dzisiaj nie jestem w stanie zmobilizować się do treningu. Mam raczej silną budowę ciała, więc bieganie nigdy nie było dla mnie łatwe. Daleko mi do sylwetki biegacza. Kiedyś byłem dwanaście kilogramów lżejszy i osiągałem dobre wyniki, ale zawsze miałem z tyłu głowy, że gdybym był jeszcze szczuplejszy, to biegałbym szybciej. Na tym polu chciałem coś osiągnąć. Ważne było nie tylko przebiegnięcie kolejnych maratonów, ale też osiąganie coraz lepszych wyników. Chciałem biegać szybciej, robić te cholerne „życiówki”.
Niestety, mam tendencję do obżerania się. Słodycze dają mi chwilowe zapomnienie i wytchnienie. Kiedy zacząłem mieć problemy z głową, przestałem biegać i zacząłem żreć czekoladę, dlatego strasznie dużo przytyłem. Wpadłem w „spiralę”, bo teraz jest mi trudniej biegać, a jak jest mi trudniej biegać, to łatwiej się wpędzić w złe myśli. Skoro jest aż tak źle, to nie będę biegał, tylko coś sobie zjem itd. Zamknięte koło. Kiedy wiele lat temu pierwszy raz wbiegłem na metę maratonu, poczułem entuzjazm. Później startowałem wielokrotnie, łaknąłem tego uczucia, ale ono już nie przychodziło z tak dużą siłą jak przy debiucie. Z depresją jest odwrotnie: nie chcesz jej, a ona przychodzi.

Czy uważasz, że bliscy kogoś, kto choruje na depresję powinni przejść psychoedukację?
Na pewno wiedza o depresji jest ważna i bardzo pomocna w takich domach. Myślę, że najważniejsze jest to, żeby rodzina nauczyła się odpuszczać choremu. Na przykład masz do zrobienia danego dnia pięćset pięćdziesiąt trzy rzeczy, ale źle się czujesz i zrobisz tylko trzysta. Idealnie by było, gdyby rodzina była wyrozumiała dla takiej osoby, bo ona w tym momencie naprawdę nie daje rady zrobić więcej. Depresja jest pełna pułapek. Ale… zdaję sobie sprawę, że niektórzy wykorzystują chorobę, by nie robić nic. Trzeba mieć sporo siły, żeby pójść na terapię i wydobyć się z mocnych „szponów” depresji, która przecież odbiera nam siłę.

Jak próbujesz poradzić sobie z jej „szponami”?
Z doświadczenia wiem, że depresja po pewnym czasie mija, dlatego próbuję przeczekać ten moment, kiedy źle się czuję. Liczę na to, że pomoże mi psychoterapia. Myślę, że wszystko idzie w dobrym kierunku. W depresyjnym „maratonie” przestałem spoglądać w przyszłość w poszukiwaniu mety. Pogodziłem się z tym, że „biegnę” nieznany dystans. Mam nadzieję, że kiedyś meta dla mojej choroby jednak się pojawi.

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *