Przełamywanie barier
Czy jesteś gotowy na wyjazd, którego nie załatwiło za ciebie biuro podróży? chcesz pójść tam, gdzie zaprowadzą cię nogi? Jeśli masz w sobie tę gotowość, to pewnie nie boisz się świata i ufasz sobie. Poddanie się takiemu testowi to najważniejsza wyprawa twojego życia – w głąb siebie.
Autor: jacek Pałkiewicz
Podróże po bezdrożach i bez drogowskazów stały się dla mnie podstawą egzystencji. Niezliczoną ilość razy musiałem pozbywać się zwykłych ludzkich słabości, opanowywać lęk i sięgać do hartu ducha. Bo przecież nikt nie dziedziczy w genach predyspozycji do pokonywania słabości, przełamywania barier umysłu i przekraczania własnych ograniczeń. Można je kształtować w zmaganiach, sięgając do niewykorzystanego potencjału siły ducha. Uważam, że każdego człowieka wystawionego na wielką próbę stać na odkrycie w sobie pokładów siły, na pokazanie, że niemożliwe staje się możliwe.
Dowodzą tego survivalowe staże, które prowadzę od lat z dala od uczęszczanych szlaków. Surowy świat natury i niegościnny klimat – a zatem wyizolowanie, obciążenia, niepewność, strach – są dla uczestników nieustannym zmaganiem się z samym sobą, surowym testem charakteru i możliwości. Wystarczy spędzić kilka dni z dala od udogodnień naszej cywilizacji, aby najbardziej pewni siebie profesjonaliści, eksperci w swoich dziedzinach stracili grunt pod nogami. Takie treningi stymulują wiarę w siebie, determinację, odporność na stres, czyli to, co jest niezbędne, aby znaleźć się o krok przed innymi.
W karawanie azalai
Doskonałą szkołą życia jest pustynia. Fascynujące w swojej izolacji pustkowie nie jest światem stworzonym dla człowieka. Nikołaj Przewalski, wybitny znawca Azji Centralnej, napisał: „Podróż przez Gobi w pełni lata jest porównywalna do przejścia przez piekielne płomienie”. Woda ma na pustyni wagę złota – przypominają o tym napotykane szkielety zwierząt, a nieraz także ludzi, którzy padli z wyczerpania i pragnienia.
Pustynia może przerażać, ale jednocześnie intryguje i przyciąga. Potrafi zedrzeć z człowieka tę wierzchnią warstwę, którą zawdzięczamy wychowaniu czy wykształceniu, i bezlitośnie obnażyć osobowość, ale przede wszystkim głęboko zmienić duszę. Można ją znienawidzić i przeklinać, jednak pozostawiony przez nią głęboki ślad będzie stymulować wyobraźnię podróżnika. Pragnienie powrotu go nie opuści bez względu na wyrzeczenia, na jakie miałby się narazić, i na cenę, jaką miałby zapłacić – bo absolut nie ma ceny.
Nabrałem do niej szacunku, przemierzając niegdyś w słynnej solnej karawanie „azalai” jeden z najstarszych szlaków handlowych przecinających Saharę: z kopalni w oazie Taoudenni do odległego o 800 km na południe legendarnego Timbuktu. Nasza karawana składała się z 80 dromaderów transportowych. Każdy z nich miał przytroczone do boku cztery krystaliczne, lśniące w słońcu bloki solne ważące 40 kg każdy. W ciągu 10–12 godzin pokonywaliśmy 40–45 kilometrów. Pamiętam, że każdego ranka musiałem walczyć z myślą, że czeka mnie kolejna maratońska trasa. Miałem otarte nogi i dzień w dzień znosiłem cierpienie, ale maszerowałem. Była to lekcja kształtująca niezłomny charakter osobnika z „cywilnego” świata. Ulga przychodziła dopiero wieczorem, kiedy błogie uczucie rozkosznego chłodu regenerowało siły, a ceremonia picia mocnej i słodkiej herbaty podnosiła nasze zawsze nadwerężone morale.
Po bardzo zimnej nocy jeszcze przed szóstą ruszaliśmy w drogę. Nie zatrzymywaliśmy się na obiad, zwykle zjadaliśmy w marszu trochę daktyli i orzeszków ziemnych. Kilkakrotnie w ciągu dnia żylasty bosonogi poganiacz, dostojnie krocząc wzdłuż karawany, serwował wszystkim po kilka łyków gorącej zielonej herbaty. Wody mieliśmy pod dostatkiem, ale mętna, nasycona żelazem i siarką miała obrzydliwy smak.
Po 17 dniach, które zdawały się nie mieć końca, ledwie trzymając się na nogach, ostatkiem sił dowlokłem się do mety tej pełnej fantasmagorii marszruty, gdzie przez tydzień kurowałem swoje poranione stopy. Pokonałem siebie, zdobyłem kolejne bogate doświadczenie.
Wtedy w Timbuktu posiłek przy stole, klimatyzacja, zimne piwo, świeże owoce i filiżanka espresso zapewniły mi pełnię szczęścia. Znalazłem się na innej planecie. Mogłem się też kąpać i pić. Bez ograniczeń. Rajska rozkosz, której człowiek żyjący w mieście nie jest w stanie docenić.
Samotnie przez Atlantyk
Któregoś dnia postanowiłem przepłynąć samotnie ocean szalupą ratunkową. Chciałem udowodnić, że ofiara katastrofy morskiej, jeśli się nie podda, ma szansę na uratowanie. Nie miałem łączności ze światem ani sekstansu, jedynym instrumentem nawigacyjnym był standardowy kompas. Zabrałem jedynie trochę żelaznego zapasu żywności i wody, bo miałem korzystać z wody deszczowej, złowionych ryb i z planktonu zebranego muślinową siatką. Kiedy przebywając w „cieplarnianych” warunkach, wspominam tę niezwykłą podróż, wydaje mi się ona jakimś odległym snem.
W styczniu
1975 roku wypłynąłem z Dakaru, kierując się ku Ameryce Południowej. Łódź
nie miała samosteru, zatem byłem skazany na ciągłe siedzenie przy sterze.
Najgorsze były noce. Sen 10 minut, czuwanie – 5, sen
15 minut i znowu czuwanie… Któregoś dnia za plecami usłyszałem głośny
plusk. To była orka. Wokół pływało ich całe stado i były większe od łodzi.
Uzbroiłem się w wiosło i naiwnie zamierzałem bronić się przed
atakiem.
Na szczęście orki odpłynęły.
Na morzu wcześniej czy później przychodzi sztorm. Fale zalewały łódź i nieustannie musiałem wylewać wodę. Nie jadłem i nie spałem, piekła przeżarta solą skóra. Trząsłem się z zimna i ze strachu. Ciążyła mi samotność. W nocy strach miał jeszcze większe oczy. Marzyłem o spotkaniu jakiegoś statku. Ten, który tak kochał morze, teraz je nienawidził i przysięgał sobie, że jeśli szczęśliwie dotrze do lądu, to już nigdy więcej tam nie powróci. Po trzech nieprzespanych nocach bałem się, że mogę upaść na duchu i stracić instynkt samozachowawczy. Ale uporczywy wewnętrzny głos był silniejszy: Nie poddam się! Wytrwam! W trzydniowej walce wspomagał mnie przykład hartu ducha i wielkie pragnienie życia kolumbijskiego marynarza opisanego przez Gabriela Garcię Márqueza w „Opowieści rozbitka”. Nieszczęśnik po dziesięciu dniach dryfowania na tratwie, na wpół żywy wylądował na bezludnej plaży. Przeżył, bo się nie poddał. Myślę, że jego heroiczna postawa, moc ducha i wielkie pragnienie życia pomogły uratować się niejednej ofierze katastrofy morskiej.
Doświadczyłem głębokiej lekcji pokory. Stojąc oko w oko ze śmiercią, zacząłem się modlić, wręcz krzyczeć o pomoc do Boga. W krytycznych sytuacjach wiara wzmacnia morale człowieka. Hiszpańskie przysłowie mówi, że „wystarczy spędzić jedną noc na małej łódce na wzburzonym morzu, by ateista stał się wierzącym”, a strateg wojenny Winston Churchill pisał w swoich pamiętnikach, że w transzei nikt nie odrzuca istnienia Stwórcy.
Trzeba było trafu, że po dwóch dobach na horyzoncie ukazała się sylwetka statku. Była to kubańska jednostka oceanograficzna „Oceano Antarctico”. Marynarze zauważyli mnie i przygotowali się do wciągnięcia na pokład.
Wtedy przyszła wątpliwość: czy rzeczywiście mam się poddać? Wrócić do domu czy też kontynuować podróż? Przeżywałem trudne chwile. Czy na pewno muszę uznać się za pokonanego? Czy później wybaczę sobie taki wybór? Tak? Nie? Wreszcie zapadła męska decyzja: Nie! Płynę dalej! To „nie” przy burcie statku, który ofiarował bezpieczeństwo, ludzki posiłek i gwarancję powrotu do rodziny, było największym sukcesem mojego życia i dało bezcenną lekcję. Odzywa się z całą siłą w trudnych chwilach, ilekroć nawiedza mnie myśl, że musiałbym ustąpić z placu boju, zrezygnować z jakiegoś niełatwego przedsięwzięcia. Tego nie jest w stanie zapewnić żadna akademicka metoda „prania” mózgów czy jakikolwiek warsztat szkoleniowy na temat sztuki pokonywania barier prowadzony przez najlepszych psychologów. Tego trzeba po prostu doświadczyć osobiście.
Umysł człowieka nie zna ograniczeń, ale jego ciało – tak. Dlatego w chwilach słabości fizycznej trzeba uciekać się do psychiki. Przypomina też o tym Ernest Hemingway: „Człowiek nie jest stworzony do klęski. Można go zniszczyć, ale nie pokonać”, albo: „Należy walczyć, nawet w przegranej sprawie”. Codzienne życie poświadcza słuszność tych stwierdzeń.