Jak być szczęśliwą – rozmowa z Agatą Passent
Kiedy miała siedem lat, jej mama, Agnieszka Osiecka, odeszła od niej i jej taty do innego mężczyzny. Przez kilka lat nie miały kontaktu, bo Agata go nie chciała. Długo nie mogła wybaczyć matce, że ich opuściła. Nam Agata Passent opowiada o tym, jak sama stawała się mamą dla swojego syna. I jaką mamą pragnie być dla drugiego dziecka – bo właśnie jest w ciąży.
Autor: Grzegorz Kapla Zdjęcia: Wojciech Wieteska
Trudno być dzisiaj rodzicem?
Myślę, że trudniej niż wtedy, kiedy my byliśmy dziećmi. Więcej pułapek, wyborów, bodźców. Zostać rodzicem jest dość łatwo, ale co potem? Nikt nas tego nie uczy, tylko wymaga się więcej i więcej, bo więcej wymaga się i od dzieci. Żeby jeździć samochodem, trzeba zdać egzamin na prawo jazdy. A tu? Pojawia się dziecko i…
Zawsze jest babcia albo dwie i ich doświadczenie.
Świat się bardzo zmienił od czasów, kiedy można było dziadków poprosić o udział w wychowaniu. Nie ma domów wielopokoleniowych. Dziś babcia częściej jest na Skype niż na wyciągnięcie ręki.
A jednak zdecydowałaś się na drugie dziecko.
Dzieci nie są ciężarem. Są członkami rodziny do kochania i poznawania. Zawsze chciałam mieć dwoje, bardzo cieszy się na rodzeństwo mój synek jedynak. Co nie zmienia faktu, że poza radością, że ono jest, mam mieszane uczucia. Jestem już po czterdziestce, a ciąża to duża odpowiedzialność. Kobieta nie ma jej tylko dla siebie – musi myśleć przede wszystkim o dziecku. A czy czterdziestolatka fizycznie jest w takiej formie, żeby przeżyć te miesiące zdrowo, nie narażając dziecka?
Popatrz na siebie. Nasze pokolenie jest zdrowsze niż pokolenie naszych rodziców.
Dużo ćwiczę, zawsze uprawiałam sport, nie palę… Ale jakiś lęk mam. Zwłaszcza kiedy wyobrażę sobie, że gdy dziecko będzie miało lat 20, ja – 60. Nie chciałabym być sześćdziesięcioletnią mamą, która udaje czterdziestolatkę. Czułabym się niezręcznie.
Masz już syna. Czy tę ciążę przeżywasz inaczej?
Podobnie. Jeśli nie pojawią się problemy zdrowotne, będę pracować, udzielać się społecznie i towarzysko do samego porodu. Postanowiłam zaufać lekarzowi i szpitalowi, korzystam wyłącznie z ich wiedzy, nie zadręczam się, czytając o tym, co się złego może wydarzyć. Już w poprzedniej ciąży przyznawałam się, że macierzyństwo to dla mnie wyzwanie. Nie jak dla wielu kobiet, które mówiły, że „delektują się ciążą”, że czują się piękniejsze, lepsze, że przeżywają coś w rodzaju błogostanu. Często czułam, jakby brzuch był do mnie „doklejony”, że chcę go odłożyć na bok. Nie chodziło o względy estetyczne, chociaż uważam, że presja na kobiety, aby w ciąży były eteryczne, jest ogromna. Nie od razu nawiązałam kontakt z dzieckiem, uważam że to proces przełamywania dystansu. Dopiero kiedy Kubuś zaczął chodzić, poczułam, że coś się zmieniło, że jestem do niego bardzo mocno przywiązana. Wcześniej bałam się, że coś mu zrobię, że mogę skrzywdzić, kiedy nieostrożnie dotknę. Słyszałam, jak inne mamy opowiadają, że dzieci do nich mrugają, że istnieje jakiś tajemny język noworodków, ale ja tego nie czułam. Do syna mówiłam dorosłą polszczyzną. Ale kiedy syn zaczął mówić, nawiązaliśmy superkontakt.
Niewiele kobiet ma odwagę przyznać się do tego.
Rzeczywiście, presja na to, by być dobrą matką, jest bardzo silna. Szczególnie inne matki bywają krytyczne, jak się nie pracuje, to mówią, że kuchta i kwoka, a jak się ma nianię, tak jak ja, to że wredna zostawia z obcą dziecko. Czułam, że niemowlęctwo mojego syna to nie jest dla mnie najszczęśliwszy czas. Bywało, że czułam się, jak ktoś w starym westernie, kto siedzi w areszcie i zaznacza na ścianie, ile minęło dni karmienia. Rozmawiałam o tym z synem, karmienie mnie męczyło, bolały mnie plecy. Ale byłam obowiązkowa jak w sporcie, karmiłam siedem miesięcy.
Jak udaje ci się tak szczerze rozmawiać z dzieckiem o tak trudnych sprawach? Albo o tym, że z jego tatą się rozstajecie i teraz będziecie mieszkać osobno?
Nie da się nie popełniać błędów, ale trzeba brać się za bary z macierzyństwem. Nie ma dnia, żebym nie wątpiła, czy postępuję słusznie. Staram się jak najwięcej słuchać i dużo rozmawiać. Mój syn często bywa mądrzejszy ode mnie.
Dzieci wszystko czują.
Tak, i dlatego kiedy zdarzały się w moim życiu dramaty, nie ukrywałam ich przed synem. Starałam się jak najprościej wytłumaczyć mu, dlaczego musi zmienić przedszkole albo dlaczego jego rodzice będą mieszkać osobno. Zawsze powtarzałam mu też, że choćby nie wiem co, to on jest dla nas najważniejszy. Uważam, że dziecka nie wolno okłamywać ani zostawiać niedomówień. Bo wtedy bardzo łatwo może na siebie wziąć winę za to, co się dzieje. Nie wyobrażam też sobie, żeby nastawiać je przeciwko drugiemu rodzicowi.
Czego ważnego matka może nauczyć syna?
Ja uczę Kubę samodzielności. Dużo od niego wymagam, ale bez przerwy daję mu odczuć i powtarzam, że go kocham i że zawsze może na mnie liczyć. Myślę, że to jest najważniejsze. Jestem poprawną pesymistką. Nigdy nie uwierzyłam, że w życiu może być lekko, łatwo i przyjemnie. Syn zasypiając mówi mi zawsze, że mnie kocha i że jestem supermamą.
Co tobie daje siłę?
To daje siłę! Nie jestem Zosią Samosią. Mam przyjaciół mądrzejszych od siebie, mam silne wsparcie rodziny, kilka źródeł, które mnie nakręcają: pisanie, praca w mediach, książki. A jak już nic nie działa, zawsze mogę sobie popłakać na terapii albo wypocić się na siłowni.
Są sprawy, które musimy przeżyć sami, nikt nam w tym nie pomoże.
Trzeba dać sobie czas na żałobę. Po czymś utraconym lub po kimś. Trzeba dać sobie czas. Najlepszym pocieszycielem bywa praca. Spójrzmy na aktorów: grają nawet w żałobie, bez względu na to, co przeżywają w życiu osobistym. Kiedy moja mama rodziła, mój tata – długie godziny czekając na szpitalnym korytarzu, bo wtedy nie było rodzinnych porodów – pisał felieton! A ja…Wszystkiego co wiem o tym, jak zachować zimną krew w stresie, nauczył mnie sport.
To znaczy?
Jak trener słyszał od nas: „nie mogę!”, odpowiedź brzmiała: „to przez nogę!”. Staram się wyciągać wnioski ze swoich błędów. Miłość zawsze jest ryzykiem, można się sparzyć. Ale życie bez niej jest jak danie bez przyprawy.
Musisz lubić ryzyko nie tylko w miłości, skoro i zawodowo zaryzykowałaś. Zajęłaś się pisaniem, co było konfrontacją z legendą i matki, i ojca.
Od 20 lat publikuję felietony i wciąż mam nowych czytelników. Krótko, ale pisałam je także do „Mody na Zdrowie”. Od moich korzeni się nie odcinam, wciąż mnie inspirują. Od 18 lat prowadzę wraz z małą grupką ludzi Fundację Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej, którą założyłam. Dzielę się ze światem dziedzictwem mamy, ono jest darem, a nie kulą u nogi. Twórczość mamy to poezja, ja jestem dziennikarką, a to zupełnie inne obszary wrażliwości. Mam duże pokłady ironii i sarkazmu, więc bliżej mi do ojca niż do mamy. Mama była tak mocno sentymentalną osobą, że jej świat podziwiam, ale mam do niego dystans. Dystans do jej twórczości. Redagowałam „Wielki śpiewnik Agnieszki Osieckiej”. I bezwzględnie wyrzucałam teksty, które uznałam za słabe. Zapraszam na koncert galowy „Pamiętajmy o Osieckiej” w Teatrze Roma w Warszawie 28 września.
Co ci dają te koncerty?
Ogromną siłę! Nasza publiczność wciąż rośnie. Iść na dobry koncert to też inwestycja w zdrowie. Na co dzień wiele osób nie ma czasu się zatrzymać, pomyśleć o sprawach innych niż te do załatwienia. Dlatego często widzę łzy na widowni. Ale to dobry płacz.
Czego najbardziej brakuje ci w życiu?
Szukam harmonii. Doświadczenie większości z nas jest takie, że pracujemy bez końca, więc co wieczór jesteśmy tak zmęczeni, że nie mamy siły ani czasu na wyciszenie. Na książkę, na bliskość. I przez to wiele nas w codziennym życiu omija. Także w ciąży. Dlatego postanowiłam, że zacznę pisać bloga, aby zapanować nad czasem. Poprzez zapisywanie chwil istotnych. Żyjemy w ciekawych, niestabilnych czasach.
Jak znajdujesz czas na sport?
Dla wszystkich w mojej rodzinie sport jest nieodłączną częścią naszego życia, dla mnie jest czymś naturalnym, że mam czas na trening. Każdy może znaleźć czas na ćwiczenia, to tylko sprawa dobrej organizacji. Połowę treningu w siłowni przeznaczam na brzuszki, bo walczę z lordozą i bólami pleców. Poza tym wykroki z obciążeniem, ćwiczenia pleców. Stepper mnie nudzi, więc gram z trenerem w piłkę albo walczymy – boks – w ramach ćwiczeń kardio. Nie stosuję diet. Wolę sport. Już jako dziecko uprawiałam sport wyczynowo i wiem, że to musi sprawiać przyjemność.
Mam wątpliwości, czy inni rodzice też tak myślą.
Często na siłę pchają dzieci do różnych dyscyplin, przekonani, że to właściwa inwestycja. A sport jest bezwzględny. Albo osiągasz wyniki, albo ci powiedzą, że nie rokujesz. Przez to dziecko uczy się, zbyt wcześnie, że życie to rywalizacja. Że prowokuje emocje, z którymi niełatwo sobie poradzić. Kiedyś sport był przede wszystkim rekreacją i tak powinno zostać. Ale zdarza się, że rodzice zmuszają dziecko, żeby walczyło wbrew sobie. Wtedy czuje się ono zawiedzione przez najbliższych. Przez tych, którym ufa.
My, rodzice, słysząc o zarobkach tenisistów albo piłkarzy, myślimy, że to może być dobra kariera.
Tak. Naczytaliśmy się książek takich jak wspomnienia Agassiego, który miał ojca tyrana i został znakomitym tenisistą. To prawda, ale Agassi miał też niezwykły talent. I to talent sprawił, że drakoński trening pomógł mu znaleźć się w gronie najlepszych. Jeśli nie masz wyjątkowego talentu, albo jeśli nie masz pasji, to zmuszanie do treningu nie uczyni z ciebie tenisisty. Rodzice zapominają, że sport to dziś biznes i rządzi się takimi samymi bezwzględnymi prawami jak inne dziedziny gospodarki. Trenerzy chcą nam sprzedać swoje usługi, więc zrobią wszystko, żeby przekonać nas do dodatkowych zajęć.
Nie było tak?
My uczyliśmy się grać prawie za darmo, zajęcia odbywały się w szkole lub państwowym ośrodku. Nie było problemu ze śmieciowym jedzeniem, bo takie prawie nie istniało. No właśnie, czy to nie absurd, że cała praca trenera, za którą słono płacisz, idzie na marne z powodu pizzy, batonów i sztucznych napojów?
W naszych czasach były oranżadki w proszku.
Słodkie jogurty i czipsy są bardziej niezdrowe, ale to szczegół, bo dzieci są konsumentami reklam. Lubią powtarzalność, cieszą się, kiedy w sklepie rozpoznają to, co już znają z telewizji czy Internetu – słodki sok albo płatki z nalepką. Trudno będzie im też odłożyć komputery i smartfony. Boją się samotności i nie lubią ciszy, a w sieci mają szybki dostęp do pozorów aktywności.
Nawet dorośli wpadają w tę pułapkę.
W efekcie dorasta tak zwana „head down population” – pokolenie ludzi, którzy wciąż wpatrują się w ekran z pochyloną głową. To nie jest zdrowe i nie jest naturalne. Zmienia się cała sylwetka! Każdy z nas to widzi na co dzień: w kawiarni, autobusie, na przystanku. Ludzie pochyleni nad komórkami. W kawiarni nie patrzą na świat, tylko na ekran. Uzależniamy się od tego pudełka. Mimowolnie od tych reklam, które przypominają, żeby za daleko nie odpłynąć. Od aplikacji, które ciągle nas przywołują, pikają albo wibrują. Kark mamy zgięty cały czas. Kiedyś odkładało się książkę albo zeszyt i prostowało głowę. Z pracy się wychodziło. Teraz nosimy ją ze sobą. To niszczy organizm bardzo wcześnie. Poprzednie pokolenia dorastały szczuplejsze bez tych wszystkich zabawek.
Można się temu wymknąć?
Nawet trzeba, bo tu chodzi o zdrowie. Człowiek został stworzony do tego, by polować i biegać, a robi się z nas pasywne kaleki. Dbanie o zdrowie powinno stać się nawykiem. Są dobre nawyki i złe. Dbanie o zdrowie jest dobrym nawykiem i warto go w sobie i w dzieciach wypracować. Wiem to od osób, które się odchudzały. Najtrudniejsze były pierwsze tygodnie. Ale to mija i jest łatwiej. Nam, ludziom z pokolenia analogowego, przywykłym do czytania książek raczej niż do czytania z ekranu telefonu, łatwiej się oprzeć skutkom życia z nowoczesną technologią. Dzięki temu komuś, kto mi przysyła mejle w sobotę czy niedzielę, mogę powiedzieć – przepraszam bardzo, ale w sobotę nie pracuję. Jeszcze niedawno nie było normalne, żeby służbowe mejle wysyłano o północy. A dziś to się staje normą. Nie pracuję po osiemnastej. Wiadomości słucham w radio. Drobne rzeczy, a bardzo oczyszczające.
I robi się miejsce na rzeczy naprawdę ważne.
Robi się miejsce na to, żeby naprawdę pobyć z tymi, których kochamy. W tym dla siebie.
Musiałaś być silna, żeby sprostać legendzie mamy.
Ależ popatrz, jest tego więcej: przecież mój ojciec to mistrz felietonistyki, partner w rozmowach o książkach i pracy, ojciec idealny. Mój mąż ma genialne pióro, a mój syn niedługo pewnie ogra mnie w tenisa! Tak, masz rację, muszę być silna, żeby temu sprostać. Ale ja lubię wysoko ustawione poprzeczki. Bo skaczę dla czystej przyjemności, nic nikomu udowadniać nie muszę.
Agata Passent
Dziennikarka, pisarka, felietonistka. Jest córką Agnieszki Osieckiej i Daniela Passenta, założyła i prowadzi Fundację. Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej. Nie dała się zamknąć w określeniu „córka znanych rodziców”, od lat konsekwentnie idzie własną drogą. Jest żoną pisarza Wojciecha Kuczoka.